Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/90

Ta strona została przepisana.

— Cały Madryt do cyrku! Wspaniała, niebywała „corrida“! Byki ze stada senora Vacarisas! Niezwykła sensacja! Znakomity matador Guell del Tibidabo z atrakcyjną „cuadrilla[1]“ Katalończyków! Do cyrku! Do cyrku! Początek o 4-ej po południu!!
Tłum, zalegający ulice i place, klaskał w dłonie, wiwatował i ryczał z uciechy.
Długie ogonki stały przed lotnemi kasami. Rozchwytywano bilety i targowano się z przekupniami, spekulującymi na tej narodowej namiętności Hiszpanów. Kobiety nabywały portrety matadorów i sławnych banderillerów, całowały je namiętnie i ukrywały na piersiach.
Po śniadaniu w pokoiku Enriko Kastellara siedziało trzech studentów i gwarzyło wesoło z gospodarzem.
— Stawiliśmy się na zaproszenie wczorajsze... hm... hm... — mówił opasły Joze de Vega, zaciągając się dymem marnego cygara.
— A może kolega rozmyślił się i odwołuje? — pytał niespokojnie drobny, ruchliwy Huertas, zaglądając mulatowi w oczy.
— Nie krępuj się, Kastellar! — huczał basowym głosem olbrzymi, rozrosły nadmiernie Isidro Gines, przezwany w szkole „Monte Sierra Isidro“. — Szlag nas nie trafi od tego zawodu... Damy nura do szynku i zalejemy robaka tęsknoty flaszką xeresu!
— Jakżeż? Jak myślisz o tem, Enriko? — z niepokojem w oczach zapytywał Lope Huertas.
Mulat zaśmiał się i wydobył z kieszeni cztery bilety.
— Tak właśnie myślę! — krzyknął, podrzucając w powietrze barwne papierki.

Studenci pochwycili je w locie i jęli przeglądać.

  1. Trupa zapaśników, uczestniczących w walce.