Stanąwszy znowu przed lożą, „alguazil“ wzniósł rękę dogóry. Prezydent rzucił mu natychmiast klucz od chlewa. Jeździec pochwycił go w powietrzu i, machnąwszy kapeluszem, pomknął do dozorcy w czerwonej bluzie.
Po chwili „alguaziles“ zjechali z areny; odeszła za nimi służba z mułami i — brama się zamknęła.
„Espadas“ w malowniczych i dumnych postawach stanęli przy zagrodzie, tuż pod lożą sędziów. Banderyljerzy, zrzuciwszy z ramion paradne, drogie płaszcze, wzięli krótkie i szerokie „kapy“ — czerwone, fioletowe, żółte płachty — i zajęli stanowiska na arenie.
Znowu zagrała trąbka.
Dozorca w czerwonej bluzie, odrzucił wierzeje bramy. Z czeluści ciemnego chlewu wybiegł duży czarny byk. Głowę podniósł wysoko i potrząsał karkiem, starając się zrzucić wbity mu przed występem ostry haczyk z uwiązanym do niego pękiem barwnych wstążek.
— Patrzcie, patrzcie na tę kokardę! — zawołał Lope Huertas. — Ta żółto-biała „divisa“ świadczy o tem, że ten byk pochodzi ze sławnego stada don Rodrigo Vacarisas! Podobno wypuszcza teraz byki, wścieklejsze nawet od tych, które hoduje don Maura!
— Będziemy mieli pierwszorzędne widowisko! — zacierając ręce, mówił grubas Vega. — Oj-jej! Ostatni raz byłem na „corrida“[1] w rodzimej Guadalajara. Ale co to za „corrida“, żal się Boże! Najsłabsze „novillados“ madryckie o całe niebo ciekawsze są od naszych „walk“ z dwuletniemi byczkami, których ani rusz uśmiercić nie mogą niezaradni zapaśnicy, nie mający jeszcze „alternativa“[2]. Ale patrzcie! Patrzcie! Dzielnie sobie poczyna ten byk.