Jeden z ekipy — zwinny i wiotki — dopadł byka, pociągnął go za ogon i, machnąwszy mu przed pyskiem czerwoną kapą, zaczął zwolna odchodzić.
Byk porzucił pikadora i popędził za Basillio Fuga.
— Świetna „quite“! Brawo Fuga! Fu-ga! — zrywały się okrzyki i oklaski.
Zaczęła się cała gama „suertes de capa“.
— Zawracanie bykowi głowy czerwonemi szmatami! — śmiał się Joze de Vega. — To zupełnie tak, jakgdyby powiedzieć naszemu profesorowi historji, że, prawdę mówiąc, nie Kolumb odkrył ląd amerykański.
Byk szalał. Miotał się, gonił lekkonogich przeciwników, bódł pustą przestrzeń, ryczał, gwałtownie zawracał i skakał, próżno usiłując dogonić i dosięgnąć rogami natrętnych, zuchwałych, migających przed nim kapadorów. Z karku, z rany, zadanej lancą pikadora, spływała mu wstęga krwi, coraz większe płaty piany spadały z rozwartego pyska.
Wreszcie udało mu się wyszarpnąć kapę z rąk uciekającego przed nim człowieka. Potrząsając nią, niósł na rogach, niby zdobyty sztandar czerwony, i biegł przez arenę w dzikich podskokach. Tłum ryknął śmiechem i wołać zaczął szyderczo:
— Hej — tam! Pablo Bulla, praczka z ciebie — nie kapador! Rozwieszasz bieliznę na rogach byka? Hańba!
Zerwała się burza gwizdków przeraźliwych, a najbardziej zapaleni amatorzy walk zaczęli ciskać poduszki w niefortunnego kapadora i obsypywać go obelgami.
Byk zrzucił wreszcie kapę z rogów i jął tratować racicami czerwoną szmatę.
— Basta! Basta! — wrzeszczała publiczność. — Dawać banderylle!
Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/96
Ta strona została przepisana.