Faramusa Keita posłał go, aby nam pokazał, dokąd chodzi hipopotam na żer. Wściekli na intryganta-murzyna powróciliśmy do Baulé, przeszliśmy wzdłuż całej głębokiej części jej, prawym brzegiem — ja, lewym — operator. Nagle zdaleka ujrzałem wynurzający się łeb potwora, głośne parsknięcie i plusk. Pobiegłem w tamtą stronę, skacząc przez kamienie i grząskie odnogi rzeki, wpadłem do wody, a raz to nawet z głową się zanurzyłem i zamoczyłem karabin swój tak, iż byłem zmuszony wylewać wodę z lufy.
Długo skradałem się, mokry i zły, wściekle cięty przez moskity i tse-tse, brzegiem Baulé, lecz hipopotam parsknął gdzieś tam jeszcze i — od tej chwili już go nie słyszałem. Tymczasem słońce już zapadać zaczęło za horyzont, więc zmuszeni byliśmy odnaleźć swoje konie i powracać do obozu.
Wieczorem, siedząc w namiocie, zrozumieliśmy swój błąd, którego dopuściliśmy się w tej wyprawie. Nasi murzyni zapalili szereg ognisk, śpiewali i hałasowali do późnej nocy. Musieli oni wystraszyć zwierzynę.
Następnego dnia podszedłem w dżungli stado antylop końskich. Zdawało się, że te pasły się najspokojniej w świecie. Obszedłem je zdaleka i czołgałem się ku nim w trawie powoli, bez najmniejszego hałasu, bo znam tę sztukę myśliwską z czasów moich częstych polowań na jelenie na Syberji. Podług moich obliczeń musiałem być od stada o jakieś 80 — 100 metrów. Już chciałem podnieść głowę z trawy, aby wyjrzeć, gdy idący za mną murzyni, którym kazałem pozostać w ukryciu, zaczęli dość głośno rozmawiać. Wyjrzałem z trawy —
Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.