Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdaleka poznać można łożysko rzeki, gdyż otacza je las — gęsty, pełen wysokich, potężnych drzew.
Nie dochodząc do brzegu, widzimy na wilgotnej ziemi wyraźne ślady dużych antylop — Bubalis maior. Przeszły tu niedawno i powinny być gdzieś wpobliżu.
Naszemu przewodnikowi, czarnemu myśliwemu Konanowi oczy błyszczą, lecz przechodzimy napozór obojętnie, gdyż dość jednego strzału, aby spłoszyć bawoły, pasące się zwykle na tamtym brzegu rzeki.
Nareszcie wychodzimy przez zarośla leśne i błota na brzeg Bandama. Ani pirogi, ani promu tu nie mamy, gdyż, o, radości! jesteśmy, podobno, pierwszymi Europejczykami, docierającymi do tych zielonych sawann i szmaragdowych, świeżemi, młodemi liśćmi pokrytych gajów, z drzew „karite“ i palm „rafja“ złożonych.
Zmuszeni więc jesteśmy brnąć przez rzekę, a przecież w niej czają się krokodyle?
Na nasze szczęście przezorny Konan wybrał dobre miejsce, gdyż łańcuch podwodnych skał przecinał tu łożysko rzeki.
Brniemy więc po kolana, czasem po pas w ciepłej, mętnej wodzie, opierając się szalonemu prądowi, wsparci na ramionach czarnych przewodników. Idą z nami chętnie, bo czują, że będzie… mięso.
Dobre pół godziny zabiera nam ta przeprawa, aż wychodzimy na przeciwległy, błotnisty, grząski brzeg.
Nagle Konan staje jak wryty i, położywszy dłoń na ustach, drugą ręką wskazuje na ziemię.
Na miękkiej glebie widzę głęboki, okrągły, duży ślad bawołu, a dokoła mokrą ziemię, mokrą od wody,