Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

kolce krzaków czepiają się ubrania, utykam w głębokich dołach, które pozostawiły po sobie przechodzące tu niedawno słonie, lecz biegnę i widzę, że ubranie coraz bardziej się plami krwią bawołu, bo pluska ona na mnie z kałuż, pozostawionych przez ranne zwierzę, ścieka z wysokiej trawy i z gałęzi krzaków, przez które przedzierał się mój bawół.
Lecz bawół znika tymczasem w lesie, na którego skraja zatrzymuje się Konan.
— Teraz baczność! — mówi do mnie. — Bawół został zraniony śmiertelnie, lecz ukrył się w lesie, tu — za krzakami i dalej nie poszedł. Jeżeli wejdziemy w gąszcz — może nas zaatakować…
— Co robić? — pytam prawie z rozpaczą w głosie.
Lecz Konan wdrapuje się na szczyt ogromnego kopca termitów, patrzy i wietrzy.
— Jest… jest tu blisko — mówi i zaczyna ciskać w chaszcza grudki ziemi i odłamki gałęzi.
Wdrapuję się na sąsiedni kopiec, lecz nic dojrzeć nie mogę. Konan bierze karabin i strzela.
— Nie rusza się! — raportuje. — Zabity, czy ranny?
— Gdzie pan mierzył, gdy strzelał po raz pierwszy do bawołu? — pyta mnie mój operator.
— Celowałem pomiędzy szyję a łopatkę — odpowiadam — bo tylko tę część bawołu widziałem pomiędzy dwoma drzewami, gdy zwietrzywszy nas, ruszył z miejsca.
Przez kilkanaście minut czekaliśmy, co uczyni bawół, aż nareszcie Konan z karabinem w ręku zaczął ostrożnie skradać się do niego.