Szliśmy śladami dwóch słoni, które przeszły brzegiem małego potoku wczoraj dopiero gdzieś na południe.
Tropiciele murzyńscy donieśli nam, że, sądząc ze śladów, słonie pasą się wpobliżu, a więc z pewnością powrócą. W tym celu spędziliśmy na sawannie, tuż pod lasami, jedną bardzo przykrą noc.
Nie wzięliśmy ze sobą namiotów, lecz tylko siatki od moskitów. W tych to siatkach, rozpiętych pomiędzy drzewami, zanocowaliśmy. Pogryzły nas niezliczone owady. Czego tam nie było!
Ogromne bąki, które wśliznęły się do naszych kryjówek po ziemi, gryzące pająki i mrówki, aż nareszcie do mego namiotu z siatki wtargnęły cuchnące padliną mrówki i drapieżne termity i zmusiły mnie do ucieczki, oddając na pastwę moskitom oraz tse-tse.
Dzięki temu, słyszałem zbliska chichot hieny, a później, już przed świtem, widziałem jej przemykający się pomiędzy krzakami cień. Jakieś kroki ostrożne, skradające się, chrzęst suchych liści i gałęzi, dochodził moich uszu. Co to było? Duża antylopa singsin lub koba? A może — lew węszył przybyszów i z podziwem przyglądał się bielejącym widmom naszych siatek od moskitów?
Przysłuchiwałem się nocnym głosom afrykańskiej puszczy — głosom tajemniczym i groźnym, mówiącym o walce na śmierć i życie. Rozlegały się w nocnej ciszy beczenia antylop, ryk bawołu, chrapliwe westchnienia lwa, chichot hieny, kwilenie nocnych ptaków drapieżnych, wrzask małp i nieuchwytny, budzący trwogę i tęsknotę, nie milknący nigdy poszept dżungli…
Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.
