Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

czonych kępach, podstępnie ukrytych w gęstej trawie; sprawiamy tyle hałasu, że nieboszczyk mógłby usłyszeć nasze kroki, a cóż dopiero dzikie, czujne zwierzę. Rozumiem, że o podejściu słoni i o strzale w tym chaosie trzcin i krzaków nie można nawet marzyć. Czekam tylko na to, co uczynią słonie.
Wkrótce do uszu naszych dochodzi bardziej głośny trzask trzcin, szybkie stąpanie potężnych nóg po wodzie i błocie, ale po chwili już nawet krzyki czapli dolatują zdaleka.
Koniec! Słonie uciekają. Powracamy do wsi tą samą drogą, a metry wydają się kilometrami, kilometry wprost astronomicznemi odległościami! Jednak po pewnym czasie jesteśmy w wiosce. Uprzejmi Guro częstują nas pieczonem injamem i manjokiem, tak bardzo do kartofli smakiem podobnemi; któryś z murzynów przyniósł duży garnek „bangi“, czyli wina palmowego. Lepsze to od łażenia po kniei afrykańskiej i wsłuchiwania się w odgłosy uchodzącej zdobyczy!
Wtedy to, po tem niepowodzeniu, przysiągłem na wszystkie murzyńskie „gri-gri“, że przyjadę jeszcze raz na wybrzeże Kości Słoniowej i tę „kość“ zdobędę!
W okresie, gdy polowałem koło Sinfra, jeden z moich pomocników pozostawał jeszcze w Badikaha, które bardzo polubił. Co do słoni, był on bardziej ode mnie szczęśliwy, a może bardziej nieszczęśliwy.
Ja przechowałem cały zapas swej potencjonalnej możliwości zabicia słonia, gdyż żadnej kuli w to wielkie bydlę nie wypuściłem, tymczasem mój pomocnik