Od jakiejś małej wioski murzynów Guro, zabrawszy ze sobą pięciu ludzi dla niesienia aparatów kinematograficznych i fotograficznych, zagłębiliśmy się do gęstych zarośli, które wkrótce nagle znikły, i wtedy wyszliśmy na obszerną sawannę z czerniejącym na horyzyncie wysokim lasem.
Tam właśnie przepływała rzeka Bandama.
Nazwa tej rzeki budzi we mnie namiętny dreszcz, bo przecież w niej przebywają hipopotamy, z niej piją, zanurzając aż po oczy ponure pyski, dzikie bawoły; tu, ostrożnie stąpając i oglądając się trwożnie, przychodzą piękne antylopy „sing-sin“, „son“ i małe, chyże antylopy Maxwella; tam, w gęstych zaroślach czają się lwy i lamparty, bo ślady ich przecinaliśmy nieraz; tam wreszcie wypoczywają i kąpią się słonie.
Słonie!… Cała sawanna od kresu do kresu pokryta jest głębokiemi dołami — staremi i świeżemi, a wycisnęły je grube, jak kolumny, nogi słoni…
Tu i owdzie dojrzeliśmy ślady antylopy — Cobus Kob i pręgowatych antylop. Przeszły niedawno, a powracały od rzeki. Widziałem stado jasnobrunatnych, szybkich jak myśl, antylop — sonów (Cobus Kob) i mój operator zdążył uchwycić je na film, lecz dla strzału już nie było czasu. Spłoszył je bowiem szczęk aparatu, więc pomknęły ku gęstym krzakom „karité“ i rafji, znikając w nich jak widma puszczy.
Z wysokiej, soczystej trawy z łopotem skrzydeł co chwila porywają się i zapadają o kilkanaście kroków dalej kuropatwy, frankoliny, dzikie perliczki, a nawet stare znajome — przepiórki i z braku prosa kryją się
Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.