Pięciu półnagich murzynów wzięło w ręce długie drągi bambusowe i zaczęło się odpychać od dna rzeki, szósty siedział przy sterze, a siódmy — „daudà“, czyli kapitan okrętu, drab o żółtym zawoju na głowie i przebiegłej, bezczelnej twarzy, usadowił się na dzióbie szalandy na żelaznej pokrywie otworu, prowadzącego do małego składziku, gdzie „dauda“ miał różne towary dla handlu osobistego. Miał tam orzechy „kola“, tytoń, mydło, parę kawałków tkanin, papierosy i zapałki.
Pyszna to była postać ten „dauda“ z Nigru!
Żona moja przezwała go „admirałem na tacy“, bo rzeczywiście wyglądał z powagi na admirała, a siedział na żelaznej tacy, pokrywającej lukę na dzióbie szalandy.
Z tajemniczą miną „dauda“ poinformował mnie, że jest najlepszym pilotem na cały Niger, że zna go, jak własną kieszeń, że mogę niczego się nie obawiać.
Coprawda, to wcale się wogóle nie obawiałem, ale wkrótce zacząłem drżeć, że ten „admirał-dauda“, bezczelny blagier, zatopi nas.
Stało się to już na czwarty dzień naszej wodnej podróży. Niger stał się szerszy, a w niektórych miejscach falował i pienił się, mknąc w szalonym pędzie w kamiennem łożysku.
— Kamienie? — zapytałem „daudy“.
— Dużo kamieni! — odparł radosnym głosem. — Lecz ja tu każden kamień znam!
Miał stary wyga rację! Znał każden kamień, bo na każden kierował naszą szalandę, przewalał się przez niego lub „siadał“ tak mocno, że dopiero po półgodzinie mogliśmy się z niego zerwać.
Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.