żywszy dwa palce do ust, gwizdnął przeciągle. Ledwie przebrzmiał ten sygnał, z lasu wynurzył się nieduży, biały piesek i stanął, przekręciwszy łeb nabok. Mały Laplandczyk uśmiechnął się radośnie i figlarnie, patrząc na pieska.
— Wou, echej! — zawołał, podnosząc rękę nad głowę.
Piesek drobnym truchtem ruszył ku niemu i, podbiegłszy zupełnie blisko, przykucnął mu przy stopach, nie zmieniając pytającego wyrazu oczu. Muto wziął z rąk matki obrożę z cienkiego rzemyka i założył ją na szyję kosmatego Wou. Była to odpowiedź na zdumione pytanie pieska. Zrozumiał ją odrazu. Już wiedział, że ma wyruszyć z Mutem na łowy, że rozpocznie się ciężki okres życia: trudy, zimno, niebezpieczne śnieżyce, tropienie drapieżnych mieszkańców kniei i bezkresnych, zamarzniętych teraz bagien tundry. Zrozumiał, spoważniał nagle i, stanąwszy przed małym myśliwcem, przeciągnął się, jakgdyby mówiąc:
— Trudno! Skoro trzeba iść, to chodźmy, a polegaj na mnie!
Muto schylił się nad pieskiem i pogłaskał go po białych kudłach. Wou dość obojętnie przyjął tę pieszczotę, bo, jak każdy północny szpic, urodził się do pracy i pomocy człowiekowi, ufał mu, wiedząc, że nie porzuci swego psa w niebezpieczeństwie, lecz na innych uczuciach nie znał się, jak zresztą i ludzie tej surowej, niegościnnej krainy.
Muto jął nakładać chomąto na Rana i nie spostrzegł, że do pieska podbiegła ulubiona, łowcza suka ojca — Nao, matka Wou. Z opuszczonym ogonem
Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.