Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

Szczeknął jeden tylko raz — głucho, ostrzegawczo.
Nao podniosła głowę i rozdęła chrapy. Po chwili szczeknęła cienkim, urwanym głosem i machnęła kitą opuszczonego ogona.
Muto stanął w sankach i spojrzał przed siebie.
Las skończył się właśnie i za nim leżała odłogiem obszerna równina, biegnąca aż hen — ku południowi, gdzie łączyła się z szarym, zamglonym widnokręgiem.
— Hej ha, Sajda! — przykładając dłonie do ust, krzyknął chłopak.
Zdaleka dobiegł go znajomy głos:
— Hej... hej... Mu-u-uto!
Ran nabierał teraz coraz większego rozpędu. Nic już nie stało mu na drodze. Stwardniały od mrozu śnieg skrzył się i zgrzytał. Z pod racic renifera wylatywały białe grudki, a za sankami kłębiła się lekka, mroźna kurzawa.
Nagle renifer parskać zaczął i zwolnił bieg.
W niedużej kotlinie, z kołyszącemi się nad śniegiem buremi trzcinami, stały sanki, a obok nich przechadzał się Sajda, uśmiechając się do szczekającego psa i pykając fajkę.
— Pozdrawiam ciebie, Muto, synu mego druha Samutana — zamruczał jednooki.
— I ja pozdrawiam ciebie, dobry Sajdo — odparł chłopak, podchodząc do niego.
Naradziwszy się krótko, ruszyli dalej. Jednooki jechał na przodzie, a za nim pędziły sanki Muta, który, korzystając z tego, że nie potrzebuje poganiać Rana, drzemał sobie najspokojniej w świecie.