niego i poszczekiwały od czasu do czasu, nawołując myśliwego.
Długo mozolił się chłopak, aż zdarł skórę z ogromnego zwierza i wyciął mu najsmaczniejsze kawałki mięsa. Obładowany, ciężko dysząc, z trudem dobrnął do szałasu na polanie i tu rzucił psom wątroby łosi i ich obrośnięte grubą warstwą tłuszczu śledziony — ten ulubiony przysmak psów i drapieżnych zwierząt.
Rozpaliwszy ognisko, piekł na węglach kawałki łosiowego ozora i warg, a tłustą polędwicę zagrzebał w popiół, aby się upiekła przez noc. Popijając potem herbatę i pocąc się straszliwie, bo gorąco było pod pochyłą ścianą schroniska, dumał. Chełpliwe to były myśli. Rozważał, że choć jest jeszcze mały, o, niezawodnie najmłodszy z łowców w puszczy Kolskiej, jak dotąd w niczem nie ustępował dorosłym. Nie wypuścił ani jednej kuli napróżno, zdobył dwie kuny, wydrę, białego lisa, dwa łosie i całą grzywę[1] popielic, a przecież dopiero odniedawna poluje w puszczy!
W chałupie rodzicielskiej niepokoją się zapewne o niego, obawiając się, że nie da sobie rady, a tymczasem... dwie kuny, wydra, lis biały, o pięknem futerku puszystem...
Jeszcze raz wyliczył całą swoją zdobycz i zatarł czarne od dymu ręce.
Cóż to dopiero później będzie, gdy mróz stężeje, a zwierzęta nie będą już opuszczały swych nór, ostępów i stojanek pastewnych, osłoniętych przed wichrem w uroczyskach niedostępnych?!
- ↑ Skórki, związane w jeden pęk.