Zresztą, zamierzał na wiosnę zastąpić ojca na morzu, łapiąc ryby, strzelając morsy i foki i ścigając rekiny, z których wytapiało się tłuszcz, skupowany chętnie przez Norwegczyków. Wierzył w swoje szczęście i tam również spodziewał się obfitej zdobyczy.
Obliczywszy wszystko dokładnie, postanowił polować teraz wyłącznie na najcenniejsze zwierzęta.
Strzelał więc popielice i kuny, czatujące na wiewiórki, zastawił kilka nowych „stępic“ na gronostaje, lecz marzył o spotkaniu raz jeszcze z łosiami, gdyż wspomnienie o tem polowaniu budziło w nim dumę i radość łowiecką.
Pewnego razu zapuścił się daleko na południe. Szedł, polując bez przerwy całe cztery dni. Domyślał się, że był już blisko Białego Morza. Świadczyły o tem wilgotniejsze, bardziej porywcze podmuchy wiatru i „słony zapach“ powietrza.
Polowanie miał obfite. Szedł, zgięty pod ciężarem worka z zapasami i sporej wiązanki skórek, i spoglądał na biegnące przed nim psy, mocno oszronione, z soplami lodu na pyskach.
Nagle Wou przystanął i podniósł przednią łapę, wciągając w siebie powietrze.
Po chwili to samo uczyniła Nao, cicho warcząc.
— Cóżeście tam zwęszyły? — pytał ich bezdźwięcznym głosem, na wszelki wypadek zrzucając na ziemię worek i pęk skór. Wiedział dobrze, że jego psy nigdy nie wszczynały fałszywego alarmu. Wziął do rąk karabin i kazał szpicom iść naprzód.
Po raz pierwszy nie usłuchały jego rozkazu.
Stały bez ruchu, strzygąc uszami i węsząc.
Muto zdumiał się, spostrzegłszy, że Nao ciągnie
Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.