Na piąty dzień dopiero, wyruszywszy z ostatniego noclegu, Muto spodziewał się przed południem dotrzeć do obozowiska w jarze.
Droga zabrała mu dużo czasu. Wypadł obfity, mokry śnieg. Narty nie utrzymywały chłopaka i grzęzły. Szedł więc powoli, z trudem dźwigając na sobie worek, pęk skór i dwie strzelby. Czuł się niezmiernie znużony i marzył o wypoczynku, gdy, obmywszy się po łowach, wyciągnie strudzone ciało na miękkiej skórze jeleniej.
Minął już zwaliska leżaniny, gdzie mu śnieg zasypał wszystkie pułapki. Do wąwozu pozostawało około dwóch godzin drogi, gdy nagle ujrzał mknącą ku niemu Nao.
Posłał ją naprzód i nie rozumiał teraz dlaczego takim pędem powracała.
Przypadła mu do nóg, tuliła się do niego i drżała.
Już wiedział, że spotkała ją jakaś przygoda i należy być przygotowanym na wszelkie niespodzianki, dość zwykłe zresztą w surowem życiu w puszczy.
Szedł więc ostrożnie, trzymając karabin w pogotowiu i rozglądając się na wszystkie strony.