Muto zerwał się z posłania bardzo wcześnie. Tak wcześnie, że nawet mroźna mgła, płynąca z tundry, nie zaczęła jeszcze opadać, jak to zwykle bywało przed brzaskiem.
Nietylko jednak oczekiwanie poważnego spotkania z burym władcą puszczy podniosło go na nogi i w jednej chwili spędziło sen z ociężałych powiek.
Chłopak odczuł dziwny, przejmujący niepokój.
Otworzył więc oczy i przeraził się. Przez szczeliny szałasu i przez otwór w stożkowatej strzesze wrywały się potoki światła.
— Dzień! Zaspałem! — miotała się trwożna myśl.
Zrzuciwszy z siebie skórę, którą był przykryty, wypadł z szałasu.
Zielony, różowy i niebieski blask, po tysiąc razy odbity od skrzepłego przez noc śniegu, oślepił go.
Przymknął oczy i długo je przecierał.
Gdy spojrzał znowu, zdziwił się jeszcze bardziej. Rogaty Ran leżał w pobliżu z głową wyciągniętą na śniegu. Szpice, niby dwie kosmate kule, spały i nawet nie poruszyły się na odgłos jego kroków.
Coś niezwykłego działo się na ziemi.