Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

W dole, mieniące się i jarzące światełkami w domach i latarniami elektrycznemi na ulicach, leżało miasto, gwarne niemilknącym hałasem i niespokojnym szumem. Dalej zatoka czarna, a na niej różne ognie barwne na okrętach i długie równe rzędy wspaniale oświetlonych okienek na bokach statków pasażerskich i groźnych białych krążowników. Czarne kontury wyspy Ruskiej z rzadkiemi, ledwie dostrzegalnemi latarkami na fortach, zniżały się na wschodzie i znikały w morzu, a trochę dalej wzbudzał niepojętą trwogę, to zapalając się, to gasnąc, olśniewający snop promieni latarni morskiej na skale Skrypliowa. Za czarną masą tej wyspy już niepodzielnie i wszechwładnie panowało morze. Było podobne do roztopionego srebra z biegnącemi po jego ruchomej powierzchni ciemno-granatowemi falami, szerokiemi i łagodnemi, które dobiegały do brzegów zatoki Patroklesa lub Ulissesa i pieściły się z krzakami leszczyny i zwieszającemi się nad wodą pędami dzikiego wina.
Gdzieś bardzo daleko sunęła czarna sylwetka żaglowca, może koreańskiego lub chińskiego pirata, a wprost na wschodzie płynął zdala od brzegów duży statek. Długi rząd oświetlonych iluminatorów posuwał się, jak jakiś wąż wielooki.
Pomyślałem, że tam tętni odrębne życie tej gromadki ludzkości, która przerzuca się z jednego kontynentu na inny, tam rozbrzmiewa muzyka, tańce, miłość, smutek i tęsknota. Tam może umiera ktoś lub zjawia się na świat nowa istota, a wszystko to nie ma nic wspólnego ani z miastem, leżącem u moich stóp, ani ze mną, który myśli o tym statku, odpływającym w dal nieznaną. „Okręty, przepływające nocą“ — przypomniała mi się powieść, niedawno czytana w pociągu