Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

jeden rogacz. Już widziałem psy, idące tropem z wesołem szczekaniem i wywijające ogonami.
Obok mnie, na sąsiedniem stanowisku padł strzał pojedyńczy, a śrut, bijąc o liście drzew, przeleciał nade mną.
— Co u licha! — pomyślałem — do czego tam strzelają w powietrze?
Nagle wprost na mnie wypadł, robiąc szalone susy, duży rogacz. Podbiegł do moich kamieni, wyprężywszy się, skoczył i, niby wielki ptak, przeleciał mi na głową. Nie umiem strzelać do latających kozłów, więc przepuściłem go trochę i, dopiero gdy był już o jakie 20 kroków ode mnie, strzeliłem. Potoczył się ze schyłku góry, i zatrzymały go dopiero niewielkie drzewka lipowe.
Po tej nagance mój sąsiad objaśnił mię, że strzelał do rogacza w powietrzu, gdy ten przesadzał krzak, ale chybił. Ten właśnie kozioł wpadł na mnie i powtórzył tę samą sztukę akrobatyczną, lecz się mu nie udała, bo po przesadzeniu kamieni, musiał przebiec miejsce otwarte, gdzie go dosięgły moje dobre loftki angielskie.
Przy drugiej nagance nie miałem żadnej zdobyczy. Wyszedł na mnie tylko jeleń i długo stał, nadsłuchując odgłosów psiej pogoni, oddalającej się ku zachodowi. Dygotałem cały z pokusy, aby mu posłać kulę z trzeciej dolnej lufy mego Sauer’a, lecz wiedziałem, że nie mam prawa tego uczynić, więc wymierzyłem tylko do niego starannie i zabiłem... w swych marzeniach. Dobrze jednak zrobił, że wkrótce zawrócił i wyciągniętym kłusem pobiegł w stronę brzegu morskiego, bo kto wie, czy namiętność myśliwska nie