Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

Długo trwało badawcze przyglądanie się nam, wreszcie ktoś z obecnych dość głośno się odezwał:
— Nie, to nie policja!
Przyciszone rozmowy, szepty, jakieś przyczajone skupienie od razu znikły: zerwały się krzyki, głośne rozmowy, śmiechy i wymyślania, zabrzęczały szklanki i talerze.
Goście zachowywali się dość bezceremonialnie. W naszych oczach jakiś gracz przegrał wszystko, co miał, i zaklinał się, że nie ma czem płacić, a na dowód tego rozebrał się na sali do koszuli i oddał swoją garderobę partnerom do zrewidowania. Istotnie, nic w niej nie znaleziono, oprócz przeróżnych, nieznośnych żywych stworzeń. Części tualety niefortunnego gracza powróciły do właściciela z wyjątkiem butów, które zatrzymał sobie szczęśliwy partner, jakiś ciemny i długi, jak tyka, Chińczyk.
— Ubieraj się prędzej! — naglili lokaje, a gdy się ubrał i stał boso, głośno i ohydnie wymyślając, porwali go za kark i wyrzucili na ulicę.
Pijący piwo i wódkę, skończywszy butelkę, rzucali ją przez głowy gości za ladę, starając się trafić w worek ze słomą, powieszony w tym celu w kącie przez przezornego Gruzina; przytem wołali:
— Ej, ty tam, pysku gruziński, wschodni człowieku, wypijaczu naszej krwi, dawaj świeżą butelkę!
W takiej kompanji spędziliśmy parę godzin, uważnie przyglądając się zebranym. Widzieliśmy, że w dalszych kątach sali jakieś ciemne osobistości szeptały coś do siebie z tajemniczemi minami, widocznie omawiając ważne, a niezupełnie legalne przedsięwzięcia. Do tych grup zbliżali się niekiedy elegancko ubrani gentelmeni i rzucali zmięte banknoty, oraz kilka słów