— Ni ljao-cho![1] — pozdrowił go kozak po mandżursku.
Chińczyk zaczął szybko kiwać głową i bełkotać.
Nic nie rozumieliśmy, chociaż mój przewodnik biegle mówił narzeczem mandżurskiem. Chińczyk zaś w dalszym ciągu coś bełkotał głuchym, ciągle urywanym głosem. Wreszcie szeroko otworzył usta i zbliżył do swojej twarzy latarnię. Ujrzeliśmy odcięty prawie przy samym gardle język i wybite przednie zęby.
Kozak szybko się porozumiał z kaleką na migi i wkrótce opowiedział mi, że nasz gospodarz był poszukiwaczem dżen-szengu, i pewnego razu napadli go w domu, tu, w lesie chunchuzi. Zażądali, by im oddał swą zdobycz. Odmówił im jednak. Wtedy zaczęli go torturować. Wbijali mu drzazgi pod paznogcie, przypiekali go na gorących kamieniach, wreszcie odcięli mu język i wybili zęby. Lecz on nie wskazał skrytki, gdzie przechowywał czarowny korzeń. Objaśniając to bełkotem i na migi, Chińczyk, zdawało się, dawał nam do zrozumienia, że teraz, gdy ma przypalone stopy, powykręcane paznogcie i ucięty język, niczego się już nie obawia, nie wyjawi przeto nikomu, a więc także i nam, swej tajemnicy.
Co do mnie, tak zrozumiałem bełkot i gesty Chińczyka.
Ulokowaliśmy się w jego chacie z komfortem. Naznosiliśmy dużo świeżej trawy i urządziliśmy wygodne posłanie, rozkulbaczyliśmy konie i przywiązali je pod strzechą małej obory, stojącej tuż przy fanzie; przynieśliśmy następnie wody ze strumyka i zaczęli przygotowywać herbatę. Chińczyk, który wzruszył się i uspo-
- ↑ Bądź zdrów!