ją rozwali. Zatrzymał się przy naszem posłaniu i bacznie się nam przyglądał, poczem, oczami porozumiawszy się z niemową, odrazu się uspokoił; zdjął karabin, postawił go w odległym kącie, wyjął z zanadrza mały woreczek skórzany i oddał go towarzyszowi. Ten odwrócił się twarzą do lampki i, skwapliwie go rozwiązawszy, począł oglądać zdobycz. Widocznie była dobra, bo bełkotał radośnie i klaskał w dłonie, jak dziecko. Olbrzym rozbierał się powoli, był widocznie bardzo znużony; z trudnością przełknął miseczkę kaszy z prosa, popił herbatą i głośno stękając, upadł na „kan“. Wkrótce chrapał, jak koń, a niemy znowu dał nura do jakiejś skrytki i długo nie wracał. Zdawało mi się, że słyszę łoskot toczących się kamieni i głuchy zgrzyt żelaza; zresztą, był to może sen, bo już nie pamiętałem, kiedy powrócił nieszczęśliwy kaleka. Nazajutrz o świcie byliśmy już na nogach i piliśmy herbatę, przegryzając sucharami i biszkoptami. Olbrzym, ciągle stękający i śmiertelnie znużony, okazał się człowiekiem bardzo rozmownym i towarzyskim. Mówił nieźle po rosyjsku, gdyż mieszkał we Władywostoku kilka lat i służył tam jako „boy“[1]. Przyszło mi na myśl, że ten lokaj o ciele słonia i karku niedźwiedzia ładnie się zapewne obchodził z meblami i sprzętami domowemi; wyobrażałem sobie naprzykład, jak usługiwał przy stole, zmywał kieliszki „Baccarat“ lub prasował bieliznę batystową.
— Ciężka i niebezpieczna jest nasza praca! — mówił, popijając herbatę i krzywiąc się, gdyż go bolały stawy w nogach. — Żeby znaleźć korzeń, musi człek obejść góry i doliny, omal że nie na kolanach, bo ro-
- ↑ Lokaj.