Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na drzewo się schronił! — zauważył starszy przewodnik.
Rozglądaliśmy się po konarach dębów i cedrów, ale nigdzie nie mogliśmy dojrzeć zwierza. Badając każde drzewo, przeszliśmy nie mniej niż dwa kilometry, gdy nagle spostrzegliśmy ciemną masę, która zeskoczyła z drzewa, przebiegła przez niewielką polanę i z zadziwiającą szybkością wdrapała się na samotnie stojący dąb.
Kozacy porwali za karabiny i pomknęli w tamtą stronę. Pośpieszyłem za nimi, przygotowawszy swego Henela. Pierwszy dopadł dębu chory kozak i w okamgnieniu, nie schodząc z konia, wymierzył do barsa i strzelił. Jak ciężki worek, drapieżnik spadł w gęstą trawę. Kilka nieprzytomnych skoków, bezładnych podrygów — i rozciągnął się martwy, gdyż dostał kulą za uchem.
Był to okaz ciemno-brunatny, z dużemi plamami na całem ciele, długiem na 1½ metra. Miał nieproporcjonalnie dużą głowę i długi ogon.
— Dobry strzał! — pochwaliłem kozaka.
— Jestem w komendzie strzelców konnych! — odparł z dumą. — Do niej zaś wyznaczają tylko takich, którzy najlepiej strzelają. Zresztą ciągle polujemy na grubego zwierza w lasach północnej Mandżurji. Już się nabyło wprawy.
Kozacy szybko zdarli z barsa skórę, którą nabyłem dla muzeum za 10 rubli.
Gdyśmy przyjechali do wsi rodzinnej chorego kozaka, byłem zniewolony spędzić tam trzy dni, gdyż mój koń podbił sobie kopyto, które spuchło mu bardzo. Spędziłem tedy czas na polowaniu, jezioro bo-