szącą w powietrzu. Miałem wrażenie takie, jakgdyby się zbliżała burza, a poprzedzające ją czarne, ciężkie chmury, silne powiewy wichru i pierwsze, jeszcze tymczasem dalekie grzmoty i błyskawice już nadbiegały.
Byłem więc bardzo rad, gdy wreszcie poczęstunek się skończył i mogłem pożegnać rodzinę, nad którą, jak sobie z tego doskonale zdawałem sprawę, zawisło bliskie i nieodzowne nieszczęście. Nie myślałem jednak, że tak prędko przyjdzie ono w całej swej bezwzględności i surowości.
Tegoż samego wieczora, gdym pakował swe rzeczy, ponieważ nazajutrz miałem wyruszyć dalej, wpadł do mnie mój gospodarz — starosta.
— Panie! Złoty, dobry panie! — wołał, drżąc całem ciałem i niemal łkając. — Prędzej, prędzej! Stało się nieszczęście! Pomóżcie! Ten młody kozak, który przyjechał razem z panem, zastrzelił się...
Chwyciłem ze sobą apteczkę i wybiegłem za starostą.
W pierwszej izbie na szerokiej ławie leżał kozak. Biała, płócienna koszula, była zbroczona krwią, która ciężkiemi kroplami spadała na podłogę. Był nieprzytomny i leżał nawznak z twarzą siną, mocno zaciśniętemi wargami, a otwarte oczy patrzyły prosto przed siebie nieruchomemi, groźnemi źrenicami.
Odrazu pojąłem, że niewiele tu będę miał do roboty, gdyż śmierć już mię wyprzedziła. Wziąłem za puls. Jeszcze dawał się wyczuć, lecz z każdem uderzeniem słabnął, wreszcie umilkł na zawsze. Powoli ciężkie powieki, jakby znużone, zaczęły opadać, twarz zbladła i nabrała przejrzystości i barwy wosku. Obejrzałem się.
Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.