Obejrzałem ich szyb z piaskiem złotodajnym, dając solenną obietnicę, że nikomu z władz o nich nie powiem, i pojechaliśmy dalej ku wielkiej uciesze komarów i innego „gnusa“.
— Powiodło się widocznie tym chłopcom coś większego wyskrobać z ziemi! — zauważył starszy kozak. — To już bogata „partja“, bo mają dwa konie z wozami, a i wódki nie brak! Nieczęsto się to zdarza tym obszarpańcom, co żyją z dnia na dzień!...
Na nocleg zatrzymaliśmy się w głębokim wąwozie, przez który płynął strumyk głośno szumiąc w kamiennem łożysku.
Po kolacji zawinąłem się z głową w szeroki płaszcz brezentowy i zasnąłem na miękkiem posłaniu, które mi urządzili kozacy. Jakgdyby przez sen, słyszałem jakiś hałas, czyjeś kroki, parskanie koni, lecz ponieważ nic mnie to nie obchodziło i nie miałem nic, coby mi było można ukraść, oprócz leżących przy mnie pod płaszczem karabinu i rewolweru, spałem dalej spokojnie.
Obudziłem się, gdy słońce już było wysoko na niebie. Kozacy siedzieli przy ognisku i pili herbatę. Spostrzegłszy, że już nie śpię, podeszli do mnie i oznajmili, że dwa konie juczne uciekły i że nie mogli ich znaleźć, gdyż widocznie poszły w stronę domów drogą, już przez nas przebytą.
— Zaraz jedziemy na poszukiwanie! — rzekł starszy, podchodząc do osiodłanego konia. Zauważyłem, że koń był mocno spieniony, jakby przebył długą i ciężką drogę.
Kozacy odjechali.
Czekałem na nich bardzo długo, bo aż do godziny 7-ej wieczór. Kląłem i ich, i konie, jak mogłem
Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.