my nie chcemy waszej zguby, więc zabierzemy karabiny i dwa konie. Karabiny schowamy koło przeprawy przez Suczan; później spotkamy kozaków i powiemy, że nikogo ze złych ludzi nie widzieliśmy, a wy natychmiast po nas wynoście się stąd na wszystkie cztery wiatry. Tunda?“[1].
— Tunda-la, Tunda! — odpowiedzieli chórem.
— Szango![2] — z godnością wyrzekł pomysłowy żołnierz, zgarniając i związując karabiny.
Wycofaliśmy się z fanzy z nastawionemi karabinami, zamknęliśmy za sobą drzwi i przyparli je mocnym drągiem; potem wybraliśmy dwa najlepsze konie i uciekliśmy.
W parę tygodni później, żołnierz sprzedał swą zdobycz jakiemuś amatorowi starej broni, szczególnie tak poszukiwanej, jak oryginalna chunchuska i, dobrze na tem zarobiwszy, pytał mnie, filuternie przymrużając oko:
— Łaskawy panie, powiedzcie mi, kto tam w tej fanzie był chunchuzami? Te biedne „manzy“[3] czy, z przeproszeniem, pan i ja?
— Naturalnie, że wy! — odparłem, śmiejąc się — boście się porządnie obłowili na chunchuzach i, jak prawdziwy naczelnik chunchuski, z towarzyszem nie podzieliliście się łupem!
— Wiedziałem, że pan swojej części nie przyjmie! Zresztą, wybaczcie... na chunchuskim koniku jechaliście aż do Władywostoku! — mruknął, uśmiechając się chytrze.