Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

Lud to jest spokojny, pracowity i dobry! Pojedziemy do ich jurt, bo pana powinno to zająć.
Zbliżyliśmy się. Psy z ujadaniem i wyciem złowrogiem rozpierzchły się po krzakach.
— Hej, przyjacielu! — krzyknął mnich. — Przyjmujecie gości?
Siedzący przy jurcie tubylec nie odezwał się. Podjechaliśmy wprost do niego i — wydaliśmy okrzyk przerażenia. Oparty plecami o ścianę namiotu, ubrany w bluzę, spodnie, buty i czapkę z jeleniej skóry siedział człowiek martwy. Z twarzy, ogryzionej już przez psy, widać było kości policzkowe, a pozostałe mięso zwisało czarnemi strzępami. Dłonie były odgryzione.
W milczeniu, przejęci zgrozą spojrzeliśmy na siebie i, nie naradzając się, zeszliśmy z koni i zaczęliśmy zaglądać do wszystkich jurt. Wszędzie były trupy, tylko trupy! Mężczyźni, kobiety i dzieci. W jednej jurcie zgraja psów zaczęła się rzucać na wszystkie strony, starając się uciec, aż wreszcie znalazły jakiś otwór pod ścianą i przez niego wydostały się nazewnątrz. W jurcie nikogo nie było. Czegóż tu szukały czarne, ponure psy? Wkrótce zrozumieliśmy, co je tu przyciągało. Obok dawno zgasłego ognia, przyczepiona do pułapu, wisiała na rzemieniu kołyska. Zajrzeliśmy. Leżało tam dziecko. Martwe oczy były wpatrzone w otwór jurty, jakgdyby przed śmiercią zwróciły się ku niebu, wołając o pomoc i zmiłowanie.
— Co spowodowało śmierć tych ludzi? — pytałem mnicha.
Lecz on zdjął czapkę i zaczął się modlić cicho. Po długiej chwili, spuszczając głowę na piersi, z westchnieniem rzekł:
— To nasza rosyjska zbrodnia, panie!