pierwsze fale mroku, jeszcze przejrzystego, przepojonego światłem, a w gąszczu trzcin i sitowia zarysowały się szafirowe i fioletowe cienie, w których szukały nocnego schronienia drobne ptaszki, świergocąc sennemi już głosami. Na zachodzie zaczęły płonąć roztopionem złotem i szkarłatem drogocennym małe obłoczki, nieruchomo wiszące na seledynowem niebie. Jakiś cień, jakby krepa przezroczysta, przykrył wierzchołki suchych trzcin i brunatne, aksamitne ich kity, wszystkie kontury i kształty, przyćmił złote tafle jezior i różowe wstęgi potoków. Tajemnicza cisza napływała zewsząd, i, zdawało się, wszystkie dźwięki, odgłosy i gwary przytłoczyła do zasłuchanej, brunatnej, zeschłej trawy. Dawno już umilkli weseli mieszkańcy trzcin i szuwarów — ptaszki śpiewające, które, wygwizdawszy ostatnią modlitwę dziękczynną, czy pożegnanie gasnącemu słońcu, usnęły; ucichł rechot gdzie niegdzie budzących się żab; zataił się wietrzyk, kołyszący suche badyle i trawy, zwarzone zimowemi mrozami; nie pluskały się kaczki na jeziorze, i tylko od czasu do czasu przerywało ciszę ostre cykanie nietoperzy, bez szmeru tnących powietrze.
Słońce wyglądało z za horyzontu promienną koroną swych ognistych włosów, lecz samo już utonęło gdzieś na zachodzie za fioletowo-szafirowym grzbietem leśnego Sichota-Alina.
Na niebie jeszcze się paliły smugi zielonych, złotych i szkarłatnych blasków, płonęły, jakby krwią nabrzmiałe i w ogniu roztopione, wędrowne obłoczki lotne, ale na ziemi, w szuwarach nad wodą już mrok się gnieździł, a z niego podnosić się zaczynały mgliste opary i pełzły, ścieląc się po nieruchomych sennych wierzchołkach wybujałego sitowia i giętkich
Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.