Wkrótce fale zaczęły słabnąć. Zabraliśmy się do wioseł i nareszcie dobiliśmy do brzegu.
Nigdy nie byliśmy jeszcze na stokach Kizył-Kaja. Pociągały nas te góry od dawna swemi jaskrawemi, czerwonemi barwami i gęstemi krzakami w głębokich szczelinach, gdzie spodziewaliśmy się spotkać grubszą zwierzynę, niż w bezbrzeżnych, jednostajnych stepach, otaczających umierające Sziro.
Nie pomyliliśmy się pod tym względem, ale spotkaliśmy tam, jak zobaczymy niebawem, zupełnie nieoczekiwany rodzaj zwierzyny.
Wciągnąwszy czółno na brzeg i wypocząwszy trochę po uciążliwej walce z falami mściwego Szira, ruszyliśmy w stronę grzbietu Kizył-Kaja, który, jak zębata ściana czerwona, zaczynał się tuż przy brzegu, bardzo powoli wznosząc się wyżej i wyżej. Zaczęliśmy się przedzierać przez niewysokie, lecz gęste zarośla różaneczników (Rhododendron), wikliny i irysów. Zaledwie uszliśmy parę kroków, gdy ze wszystkich stron, zaczęły zrywać się z hałaśliwem łopotaniem skrzydeł i z przeraźliwemi krzykami kuropatwy. Nie mieliśmy ze sobą strzelb, więc ptactwo to odlatywało bezkarnie, jednak nie obyło się bez ofiar. Jedna z kuropatw poderwała się prawie z pod moich nóg i, odleciawszy trochę, wpadła do krzaków, niespokojnie pokrzykując. Zrozumiałem, że miała gdzieś swe gniazdo. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Istotnie, o kilka kroków dalej,