Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

To miejsce na trzęsawisku zgotowało mi jeszcze jedną niespodziankę, której długo nie mogłem odżałować. Przeszedłszy spalone torfowisko, zacząłem wchodzić na niewysokie wzgórze, pokryte kępami. Ziemia tam była zupełnie miękka, więc ślizgałem się i parę razy nawet upadłem.
Podnosząc się po upadku, nagle spostrzegłem lisa, który stał wśród kęp i bacznie mi się przyglądał. Gdy porwałem za strzelbę, zaczął uciekać, zwinnie lawirując między kępami. Strzeliłem. Wiedziałem, że śrut był zbyt cienki na tak mocnego zwierza, więc natychmiast posiałem mu drugi nabój. Lis upadł i zaczął się wić na miejscu. Wyżeł rzucił się do niego, lecz, dobiegłszy, najspokojniej w świecie pokiwał ogonem i powrócił do mnie. Tresowany dla polowania na ptaki nie rozumiał przyjemności strzelania do zwierząt, a tem bardziej do dalekiego krewniaka psiego!
Lis przestał się kręcić i wić między kępami, leżał nieruchomy z wyciągniętą na ziemi wspaniałą rudą kitą. Uspokojony zacząłem nabijać na nowo strzelbę, lecz wtedy lis skorzystał z chwili, porwał się na równe nogi i, przebiegłszy kilka kroków, skrył się w norze.
Kląłem, jak umiałem, swego psa. Był zawstydzony, lecz nie mógł zrozumieć, o co mi chodziło.
Tymczasem zmierzch już zapadł. Nie było mowy o tem, abym przed rozpoczęciem polowania zdążył do obozu, postanowiłem tedy zapolować w pojedynkę i wyszukać dla siebie kryjówkę. Zamierzałem, gdy nastąpi noc, iść do obozu, kierując się płomieniem ogniska, które będzie zdaleka widzialne, zdobycz zaś pozostawić na miejscu i posłać po nią nazajutrz kozaka.