Jakgdyby w odpowiedzi na te słowa, kędyś daleko buchnął do góry czerwony język płomienny i nagle, przypadłszy do ziemi, rozlał się w wąską strugę złocistą, która rozszerzała się coraz dalej. Od czasu do czasu z tej ruchomej, szybko posuwającej się strugi, wzbijały się wysoko fale ogniste, rzucając pod obłoki snopy czerwonych i złocistych iskier. Ogień posuwał się szybko, ogarniając coraz to większe obszary kotliny, pokrytej suchą trawą.
— To „pał“, pożar stepowy! — zawołał jeden z myśliwych. — Żeby tylko do nas nie dobiegł, bo musielibyśmy przenosić zawczasu obóz, a tu miejsce dla przelotu wyborne!
Za pół godziny pożar zaczął słabnąć, chociaż jeszcze dość długo w mroku świeciła się wąziutka wstążka ognia. Lecz i ta wkrótce rozerwała się na drobne kawałki, po których pozostały punkciki świetlne, gasnące jeden po drugim bez śladu.
Jednocześnie usłyszeliśmy szelest trzcin i ciężkie stąpanie. Po chwili z ciemności wynurzyła się sucha, wysoka postać Lutra i jego starego, nadzwyczaj grubego psa, Osmana.
— Widzieliście pożar? — spytał go któryś z myśliwych. — Kto to puścił ogień?
— To ja! Suszyłem ogon memu Osmanowi, bo zziąbł straszliwie! — odparł spokojnie Luter, zapalając fajkę i siadając przy ognisku.
Wszyscy się długo dziwili dobrodusznemu Niemcowi, że wolał spalić całą Hankę i nas z nią razem, aby tylko Osman miał suchy ogon.