Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XVII.
W OBLICZU ŚMIERCI.

— Wiecie panowie! — zawołał o świcie Luter gdyśmy już byli gotowi iść do naszych zasadzek. — Dość tego polowania! Nudne to, bo to tylko kaczki i gęsi, gęsi i kaczki! Wczoraj, gdy łaziłem po błocie, szukając p. Ossendowskiego, zrobiłem ważne odkrycie. Rozpoczęła się emigracja sarn!
— Czyżby istotnie? — spytał stary inżynier, doświadczony myśliwy. — Zdawałoby się, że na to zawcześnie?
— Na własne oczy widziałem stado, które zanocowało w krzakach na zachodnim brzegu Starego Jeziora! — zapewniał Niemiec.
Naradziwszy się, ruszyliśmy w stronę jeziora.
Znowu zaczailiśmy się w zasadzkach i czekaliśmy.
Przed nami było morze szuwarów i wikliny.
Siedziałem przeszło godzinę, w ciągu której słyszałem tylko jeden strzał.
Wreszcie przyszła kolej i na mnie. Poruszyły się zwolna zarośla i para sarn spokojnie, nic nie podejrzewając, sunęła gąszczem, odniechcenia skubiąc świeże źdźbła i młode gałązki. Jedna z nich padła po dwóch moich strzałach.
Wkrótce kilka saren przeszło z lewej strony ode mnie, i te również pozostawiły ofiarę wśród trzcin.
W kotlinie Hanki, w tem morzu trawy i krzaków, spędzają zimę stada sarn, które schodzą ze stoków Sichota-Alina i z doliny rzeki Ussuri i żerują na zamarzniętych trzęsawiskach, gdzie łatwiej o pokarm. Na wiosnę, gdy błota stają się grząskie, sarny wracają