Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

I tylko niebo nade mną...“
Zatrzymałem się w trzcinach i czekałem.
Z za krętej pętli, utworzonej przez rzekę, dość szybko płynęła z wartkim prądem malutka tratwa, sklecona z czterech belek, związanych przy końcach giętkiemi prętami. Na przodzie leżał worek, widocznie z żywnością, dwie wędki i kociołek. Pośrodku stał człowiek rosły, w ubraniu podartem, bez czapki i bez obuwia. Miał twarz opaloną na czarno przez słońce, bujną czuprynę i gęstą, czarną brodę. Długim drągiem, miarowo wyciągając go z grząskiego błota, odpychał się od dna i płynął, mrucząc smętną piosenkę. Zauważyłem, że miał siekierę, zatkniętą za zwykły sznur, który mu zastępował pas.
Gdy podpłynął do mojej kryjówki, wyszedłem na brzeg i zawołałem:
— Skąd i dokąd płyniecie?
Na dźwięk mego głosu nieznajomy drgnął i, zanim zdążyłem powtórzyć pytanie, olbrzymim susem skoczył z tratwy na przeciwległy brzeg i ukrył się w zaroślach. Drąg wpadł do wody i płynął tuż przy brzegu. Uchwyciłem go, zahaczyłem nim tratwę i przyciągnęłem ją do brzegu.
Zrozumiałem, że dla tego wędrowca każde spotkanie było przykre albo wprost niebezpieczne. Długo siedziałem przy tratwie i widziałem, jak trzciny poruszają się, wskazując kierunek ucieczki brodatego człowieka. Po pewnym czasie poczułem, że ktoś uważnie i uporczywie mi się przygląda. Wiedziałem, że tak będzie, ale długo nie mogłem znaleźć oczu, które mię badały. Wreszcie zobaczyłem kudłatą głowę, wysuniętą z nadbrzeżnego sitowia, i twarz wystraszoną, pełną niespokojnego oczekiwania.