Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/285

Ta strona została uwierzytelniona.

wlókł go za sobą. Lecz niedźwiedziowi udało się dosięgnąć pazurami jednego z pni, i w tej samej chwili koń już leżał na ziemi, brunatny zaś drapieżnik potężnem uderzeniem łapy przełamał mu grzbiet.
Dałem kilka strzałów do niedźwiedzia, który porzucił swą ofiarę i ukrył się w lesie.
Nazajutrz z rana, nasz statek ochrypłym gwizdkiem oznajmił swe przybycie do Barnaułu.
Naprędce załatwiliśmy wszystkie formalności w zarządzie górniczym i w biurze osobistych dóbr cesarskich, w granicach których mieliśmy dokonać części naszych badań, i nazajutrz już wyjeżdżaliśmy na zachód dwoma wozami, zaprzężonemi w trójkę dobrych koni stepowych.
Droga z początku biegła bardzo malowniczemi wzgórzami, stanowiącemi odnogi gór Ałtajskich. Prawie ciągle spotykaliśmy lasy brzozowe, pośród których rozrzucone były nieduże wsie rosyjskie.
Ponieważ wyprzedzał nas konno urzędnik policji z Barnaułu, więc wszędzie zastawaliśmy konie już przygotowane, że zaś drogi były wspaniałe, jechaliśmy bardzo szybko, robiąc po 20–22 kilometry na godzinę.
Dziwna to była podróż. Ze stada przyprowadzano silne, ale zupełnie nieujeżdżone konie, zaprzęgano je do naszych powozów, czyli „tarantasów“, przyczem chłopi mocno trzymali rwące się konie za uzdy. Stangret, którego tam nazywają „jamszczykiem“, siadał na kozioł, brał w ręce lejce rzemienne i długi bicz z surowej skóry spleciony, czyli po tatarsku „knut“ i, smagnąwszy konie z całej siły, krzyczał:
— Puszczaj!
Chłopi trzymający konie, odskakiwali na bok, i powóz, jak wicher, mknął drogą do następnej wsi.