Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.

nieudanych ciosach wilk wreszcie padł na przednie łapy, na chwilę się podniósł, zrobił skok naprzód, ale w tej chwili uderzyłem go ponownie z całej siły. Zwierz, głucho skowycząc, upadł i zaczął się wić na ziemi, krwawiąc silnie.
Gdy zataczałem koło na rumaku, rozhukanym od biegu i od mych cięć, nadbiegł jeden i kirgizów, zeskoczył z siodła i przeciął gardło drapieżnikowi.
— Jakszi, ok jakszi dżigit bet at![1] — wołali kirgizi, pędząc ku mnie i wlokąc za sobą na arkanach trzy upolowane wilki.
Po paru godzinach podjeżdżałem do naszej jurty, przed którą siedział profesor, zaniepokojony, jak mówił, moją nieobecnością.
Sądziłem wszakże, iż z wiernym i śmiałym Sulimanem nic mi grozić nie mogło. Profesor poprostu się znudził beze mnie, bo ten świetny uczony był człowiekiem bardzo towarzyskim i lubił pogadać... Dał się jednak przeprosić, gdy mu pokazaliśmy cztery duże wilki.

Po tem nadzwyczajnem polowaniu nadeszły dni pracy wycieczkowej. Robiłem rekonesanse naukowe na jeziorze i w stepach okolicznych, zbierając kolekcje i wykonywając polowe analizy wody ze spotykanych źródeł i studzien. Podczas jednej wycieczki zapuściliśmy się z Sulimanem daleko w stepy, gdyż powiedziano nam, że gdzieś tam jest jezioro saletrzane. Odnaleźliśmy je, okazało się ono jednak zwykłem słonem jeziorem z małą domieszką soli magnezjowych. Znajdowało się ono wpobliżu Irtysza. Podczas tej wyprawy jakaś wściekła tarantula ugryzła mego Kirgiza w wielki palec

  1. Dobrze, bardzo dobrze i jeździec, i koń!