Policmajster i jego pomocnik tymczasem omawiali plan napadu na złoczyńców.
Jechaliśmy brzegiem rzeki, i po paru godzinach, woddali błysnęły ogniki. Była to duża wieś. Podjechaliśmy do pierwszej z brzegu chaty, i Sokołow wywołał z niej gospodarza.
Tarantas wjechał na dziedziniec, woźnica-policjant dostał polecenie niewypuszczania z domu nikogo, gospodarzowi zaś rozkazano prowadzić nas do łodzi i zawieźć tam, gdzie mu wskażemy.
Wsiedliśmy do łodzi i ruszyliśmy z prądem rzeki. Płynęliśmy do północy, może nawet dłużej. Wreszcie spostrzegliśmy nikłe światełko w oknie niewidzialnej w ciemnościach chaty. Sokołow zwrócił się do wiosłującego chłopa, schwycił go za gardło, związał ręce i zakneblował usta.
Biorąc potem za wiosło, mruknął:
— Teraz nie gwizdnie i nie uprzedzi zbrodniarzy, z którymi tu wszyscy są w zmowie!...
Wylądowaliśmy pod urwistym, wysokim brzegiem, ze zwisającemi nad wodą krzakami i przez las zaczęliśmy się skradać do chaty.
Zbrodniarze czuli się widocznie zupełnie bezpiecznie, gdyż warty nie było. Podsunęliśmy się pod okna i zajrzeliśmy do wnętrza izby.
Przy stole, oświetlonym dużą lampą naftową, siedziało dwóch mężczyzn, z których jeden oglądał banknoty i dawał drugiemu do układania w prawidłowe paczki. Trzech innych pracowało, kręcąc małą drukarską maszynę i fabrykując pieniądze.
— Dopomagają ministrowi skarbu! — zasyczał Bogaczew, trącając mię ramieniem... — No, teraz czas na nas...
Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/299
Ta strona została uwierzytelniona.