Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/317

Ta strona została uwierzytelniona.

Powiedziawszy to, zgiął się prawie do ziemi, przybrał postać skuloną i błagalną, wyciągnął przed siebie ręce i wśród rozsypującego się przed nim tłumu skierował się ku wyjściu.
Pozostali zaczęli głośno szeptać modlitwy, padać na kolana, pochylać głowy ku ziemi i wzdychać z trwogą i ze skruchą.
— Boże Miłosierny, Boże, Sędzio i Królu dobry! — rozległ się już z poza ścian kaplicy głos mnicha. — Wnijdź do świątyni swojej, gdzie stado Twoje wykona Twoją wolę, gdy wejdziesz do przybytku Twego.
Tłum z zapartym oddechem w piersiach, zamarł w oczekiwaniu i strachu.
Jakby w odpowiedzi na wołanie mnicha rozległ się głuchy i groźny pomruk lasu, rozkołysanego przez coraz to potężniejsze podmuchy wichru. Dalekie odgłosy grzmotu dobiegły ciężkiemi falami i rozbiły się o czarne ściany „Skita“.
— Tu są słudzy i niewolnicy Twoi — posłyszałem głos mnicha już znacznie bliżej. — Są przygotowani, aby krew swą przelać za grzechy świata dla zmycia śladów wielkich zbrodni!
Znowu dopłynęły i odbiły się od ścian pomruki burzy, dążącej na skrzydłach wiatru.
Po chwili zobaczyłem mnicha; czołgał się na kolanach, twarzą dotykając ziemi i ręką wyciągniętą jakby kogoś niewidzialnego prowadząc za sobą. Doczołgał się do progu świątyni, a nikt z modlących się nie śmiał spojrzeć ku drzwiom, wszystkich bowiem objął potężny, paraliżujący strach mistyczny. Patrzyłem na mnicha. Widziałem, że nikogo niema przed nim; pojąłem, że wicher, grzmot, burza i wstrząsany przez nią las odpowiadają na słowa chudego mnicha o płomien-