— Co u licha? — mruczał Tatar. — Przecież jeleń nie zamienił się w parę?
Lecz rozglądając się na wszystkie strony, Wolski nagle krzyknął:
— Patrzcie! patrzcie tam, pod górą!
Zrozumieliśmy wszystko. Spadkiem niezbyt stromej góry biegł duży niedźwiedź, niosąc jelenia, zarzuconego na grzbiet. Widocznie czatował na nie, a po naszych strzałach porwał najbliższego i zaczął go wlec przez krzaki; wyszedłszy zaś na miejsce gładkie, zarzucił sobie zdobycz na grzbiet, zeskoczył z nią na dół i biegł w stronę lasu.
— Draniu jeden! — zawołał Tatar. — Skradłeś mi zdobycz — porachujemy się!...
Pędem zaczął biec śladem uciekającego rabusia, robiąc tak duże skoki z wielkiej wysokości, że co chwila obawialiśmy się o jego życie. Lecz tubylec, przyzwyczajony do gór, był silny, lekki i zwinny, jak baran skalny, nie potknął się nawet ani razu, a odległość między nim a niedźwiedziem — bandytą, obarczonym ciężkim łupem, zmniejszała się szybko.
Wreszcie Tatar, nie dobiegłszy nawet na 2.000 kroków, zatrzymał się, szybko wymierzył do niedźwiedzia i strzelił. Niedźwiedź jednak biegł dalej, przyśpieszywszy kroku. Tatar pomknął za nim. Drugi raz strzelił z odległości zapewne 1.000 kroków; wtedy niedźwiedź potknął się i wypuścił jelenia, rycząc i szarpiąc z wściekłością trawę i ziemię. Tatar szybko nadbiegał i już zbliska strzelił po raz trzeci i ostatni.
Trzy jelenie i niedźwiedź — oto były trofea myśliwskie tego dnia. Straciliśmy dużo czasu na chodzenie do pobliskiej wsi, aby wynająć wozy i przywieźć
Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/325
Ta strona została uwierzytelniona.