z gorączkowo błyszczącemi oczami, dawno nie znającemi snu. Wszedł, i zatrzymawszy się przy progu, rzucił ochrypłym głosem.
— Saryń[1]... Wody!...
Gospodarz i moi ludzie porwali się na równe nogi.
— Ścigają? — padło urwane pytanie.
— Porucznik Nosow! — szepnął zbieg. — Już blisko...
Zapanowało długie milczenie. Wreszcie Łysakow, jeszcze niżej spuściwszy głowę, podniósł się i zawołał:
— Idź za mną....
Wyszli. Po godzinie Łysakow powrócił; był cały uwalany w błocie, ubranie miał w kilku miejscach podarte, jakgdyby przedzierał się przez gęste, kłujące krzaki.
— Już? — spytał go Karandaszwili.
Skinął głową w milczeniu i usiadł przy stole. Wkrótce zatętniły kopyta kilku koni i rozległo się silne łomotanie do drzwi. Drgnęliśmy wszyscy.
— Otwieraj, otwieraj! — rozległy się głosy żołnierzy.
Gospodarz skierował się ku drzwiom, lecz żona go zatrzymała za rękę i rzekła twardym głosem:
— Przebierz się i schowaj dobrze ubranie i buty! Sama otworzę.
Oboje wyszli z izby. Po chwili z łoskotem karabinów i ciężkich butów weszło kilku ludzi. Na czele ich był mały, rudy oficer, Nosow, o twarzy pokrytej piegami.
- ↑ Saryń — więzienny wyraz żargonowy, używany, jako hasło, przez zbiegów z więzienia.