Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/376

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziwny traf zrządził, że po kilku latach jeszcze raz spotkałem „mściciela“. Było to w styczniu r. 1920, gdy z Tomska przekradałem się do Krasnojarska, aby stamtąd rozpocząć ucieczkę od bolszewików zagranicę, do Mongolji i Chin. Na mojej drodze leżało sioło Bogotol, około którego grasował jakiś okrutny partyzant, jednocześnie rabując i zabijając „burżujów“ i sowieckich komisarzy, urzędników i żołnierzy. Wszyscy omijali tę miejscowość, jadąc nie wzdłuż linji kolejowej lecz szosą północną. Ja zaś, nie mając żadnej potrzeby ukrywania się, gdyż byłem przekonany, że w ten lub inny sposób zginę, jechałem drogą prawie bezludną, mając po prawej stronie nasyp kolejowy, zastawiony nieprzerwanym łańcuchem pociągów, porzuconych przez armje i instytucje rządu adm. Kołczaka, a uprzątnięty przez bolszewików dopiero w trzy miesiące później.
Na jednej z małych stacyj kolejowych przed Bogotolem zatrzymałem się, aby wypocząć i posilić się, gdyż byłem zziębnięty, zmęczony i głodny. Na stacji zastałem tylko jakiegoś podrzędnego urzędnika i paru robotników kolejowych. W kącie siedział jeszcze jakiś człowiek, który, gdy wszedłem, podniósł się raptownie, lecz wnet znowu usiadł, zasłoniwszy twarz dużym kołnierzem futrzanym.
Dostrzegłem tylko długą siwą brodę i takież włosy, wysuwające się z pod barankowej czapki-papachy.
Poprosiłem urzędnika i robotników, aby mi sprzedali coś do zjedzenia, lecz odmówili mi w bardzo ordynarnej formie, poczem nie chciano nawet ze mną rozmawiać. Jechałem lekkiemi sankami, zaprzężonemi w dwa konie. Wyszedłem ze stacji i zacząłem oglądać swe szkapy, czy mogłyby zrobić jeszcze jakieś 20 kilometrów do następnej stacji, gdzie, może, znalazłbym