dwóch stron sznura ku środkowemu braciszkowi czy siostrzyczce. Po chwili były znowu w jednej gromadce kręciły główkami i żałośnie piszczały. Odszedłem.
Ledwie się odwróciłem plecami do kępy, gdy z tym samym głuchym krzykiem z wierzchołka sosny, spadła w trawę jak kamień zatrwożona losem swych dzieci kwoka.
Tego dnia nastrzelaliśmy dużo zwierzyny. Były to ogromne, mieniące się wszystkiemi barwami głuszce-samce, czarne cietrzewie, o dwóch białych zakręconych piórach w ogonach; jarząbki o czerwonych brwiach i kosmatych nogach.
Było tego tak dużo wszędzie, że wkrótce znudziło nas i znużyło polowanie. Strzały były łatwe, wszystkie jednakowe, gdyż ptaki podrywały się powoli i długo szukały dla siebie w powietrzu przejścia przez gęste korony sosen. Strzelaliśmy więc do celu prawie nieruchomego, co dla myśliwego-sportowca jest wcale nieprzyjemne.
Niemniej obfite było następne polowanie na dzikie ptactwo wodne. Przy południowym brzegu jeziora It-Kul rosły na dużej przestrzeni gęste trzciny. Część ich była już w wodzie, część zaś na brzegu, pokrytym wysokiemi kępami, pomiędzy któremi spotykaliśmy albo błoto na torfowisku, albo dość znaczne nagromadzenie piasku.
W trzcinach gnieździło się ptactwo wodne: gęsi i kaczki, kuliki różnych gatunków i czaple. Młode pokolenie już podrosło, lecz jeszcze nie latało, chociaż była to już połowa czerwca. Za każdym razem, gdyśmy podchodzili do trzcin, widzieliśmy jak na jeziorze zaczynało się roić od młodych kaczek i gęsi, które pływały w różnych kierunkach, miotały się w pa-
Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.