na. Jak dziki kot, rzucił się do jego szyi Alim, przerzucił mu rzemień przez głowę i zdusił. Koń zaczął głucho rzęzić. Alim, dusząc go ciągle, prawą ręką wypróbował siodło, poprawił popręg i usiadł na kulbace. Zwolnił stryczek na szyi i oswobodził nogę konia. Ogier po tej przygodzie więcej już nie usiłował walczyć z jeźdźcem i pokornie poszedł w stronę jurty, kierowany ręką wesoło uśmiechającego się Alima, który pieszczotliwie do niego przemawiał.
— „At, at, jakszi at. Toor!“[1]
To widowisko ujarzmiania dzikich koni tabunowych było najlepszą nagrodą dla nas, gdyż tłusty, ciężki obiad poczciwego Spiryna wywarł na nas wrażenie oszołamiające. Długo czuliśmy go z profesorem, i po tej próbie byliśmy ostrożni i wstrzemięźliwi w jedzeniu na obiadach tatarskich.
Posprzeczaliśmy się nawet z moim kochanym nauczycielem.
— To „azu“ tak nas podcięło! — zauważył z goryczą w głosie.
— Nie! myślę, że za dużo zjedliśmy tych opływających tłuszczem „sułty“! — odparłem.
— Ależ nie! — twierdził profesor — „Sułty“ ma lekki, strawny tłuszcz. To „azu“ z jakiemiś korzonkami, jarzynkami i z suszonemi jagodami — było wprost trucizną!
Obstawałem jednak przy swojem zdaniu, profesor zaś bronił „sułty“ i pioruny miotał na „azu“. Nie udało się nam dojść do porozumienia, ale później on obawiał się „sułty“, ja zaś wystrzegałem się „azu“.
- ↑ Koń, koń, dobry koń. Cicho!