Były to niegdyś kopce, już zapadnięte, ale jeszcze otoczone, jak zwykle, czterema lub sześcioma kamieniami, wysokiemi płytami lub słupami, monolitami z piaskowca dewońskiego, przywożonego nieraz z bardzo dalekich miejscowości, jak to widziałem na rzece Tubie i w stepach pomiędzy Tubą a rzeką Abakanem, dopływami Jeniseju. Te mogiły, czyli tak zwane „dolmeny“, ciągną się długim szeregiem i giną gdzieś na horyzoncie.
Na niektórych monolitach widniały jakieś znaki; były to znaki runiczne, napisy w pisowni pierwotnej, w najstarszym alfabecie ludzkości, która nietylko usiłowała porozumiewać się na odległość, przysyłając takie pisma na deszczułkach czy na korze brzozowej lub sosnowej, lecz i pozostawiła po sobie wspomnienie przyszłym pokoleniom na kamieniach.
Wtedy powierzchownie tylko oglądałem dolmeny i monolity, z któremi w dalszej podróży zapoznałem się bliżej i lepiej, gdyż przejeżdżałem przez kraj mogił, przez olbrzymi, historyczny cmentarz całych szczepów i ludów, które ciągnęły przez niezmierzone przestrzenie Azji, gnane jakąś niewidzialną ręką na Zachód, na podbój Europy, na zagładę cywilizacji chrześcijańskiej.
Wreszcie w ramie czarnego, cuchnącego błota, pokrytego plamami soli, zabłysnęła przed nami powierzchnia Szunetu. Na słońcu skrzyła się cała, aż raziła oczy.
Żadnego ptaka nie można było dostrzec na brzegach jeziora. Było ono martwe, ale umierało pięknie! Na jego powierzchni tworzyły się kryształy soli, skrząc się, jak diamenty, łączyły się z sobą, tworząc całe kry z soli, i opadały na dno, formując gruby pokład soli
Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.