Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

— Grób Abuka-Chana!
Wydałem okrzyk zdumienia. Był to ten sam dolmen, którego nie mogłem sfotografować!
— Co u licha?! — myślałem. — Czyżby stary Abuk zasłaniał mi niewidzialną dłonią mój objektyw Zeiss’a?
Natychmiast postanowiłem uczynić nową próbę. W nocy przygotowałem trzy kasety z kliszami, obejrzałem aparat, skontrolowałem go we wszystkich szczegółach i czekałem na poranek z takiem samem uczuciem, z jakiem zwykle przez noc wyczekuję na zajmujące i podniecające polowanie.
Nazajutrz o godzinie dziewiątej rano byłem już przy dolmenie. Słońce świeciło jaskrawo. Czerwone monolity wydawały się płytami ze stali, rozpalonemi do czerwoności. Obszedłem cały dolmen, wybrałem trzy punkty i zrobiłem dwa zdjęcia błyskawiczne, jedno zaś wytrzymałem 20 sekund. Potem musiałem czekać do wieczoru, aby wywołać swe zdjęcia tajemnicze, wyrwane „nienawidzącemu wszystko i wszystkich“ ujgurskiemu chanowi.
W południe przyszedł profesor i po obiedzie, zabrawszy mię z sobą, rozkazał zawieźć się do dużej wsi, położonej na brzegu Jeniseju, skąd mieliśmy statkiem przeprawić się znacznie na południe, dla badań pokładów soli, która przypuszczalnie miała być saletrą.
Powóz toczył się szybko po ubitym stepie, a za nami podążał wóz z robotnikami i z bagażami. Przed samą wsią z poza kamieni jakiegoś dolmenu wyskoczył pies. Konie się przelękły, targnęły powóz w prawą stronę i gwałtownie zawróciły. Nie spodziewając się szarpnięcia, wypadliśmy z powozu. Spadłem na kupę kamieni i zwichnąłem lewą rękę, którą od tego czasu mam słabszą i cieńszą i rozbiłem aparat fotograficzny