Minęło półgodziny, gdy Jurek spostrzegł na lewym brzegu tablicę na słupie. Przeczytał: „Kanał Ogińskiego“ i jakieś niezrozumiałe dla niego liczby. Wiosłowali jeszcze przez kilkanaście minut, a gdy z obydwu stron otoczył ich gęsty las, przybili do dość wysokiego brzegu i z radosnemi okrzykami wyskoczyli na twardą ziemię.
Jurek uwiązywał kajaki i wydostawał potrzebne dla Maryni rzeczy, Staś i Olek zbierali w lesie suche gałęzie i szukali dogodnego miejsca na ognisko.
Znaleźli wreszcie niedużą polankę, otoczoną krzakami leszczyn i czeremch, rozpalili ognisko i pobiegli po wodę. Marynia zawinęła się szybko i przyrządziła smaczny obiad, a na leguminę dała herbatę z lukrowanemi sucharkami, które dostała w prezencie od doktora w Lubieszowie.
Jurek popędzał towarzystwo, gdyż chciał za dnia dopłynąć do Telechan, żeby nie nocować gdzieś w kureniu, czy wprost w kajakach. Chłopcy zwinęli więc szybko obóz, starannie zagasili ognisko, zalawszy je wodą, i usadowili się w kajakach.
Płynęli teraz wśród pięknego lasu, przez który, niby równy jak strzała korytarz, biegło łożysko kanału. Łapy świerków zwisały nad wodą, na suchszych miejscach strzelały ku niebu sosny, do półpionu ukryte w obfitem podszyciu z leszczyn, kruszyn, krzaków maliny, trzmieliny i bzu koralowego. Zbocza niewysokich wydm piaszczystych rozkwiecały fioletowe wrzosy, co niby przezroczystym dymkiem otulały glebę. Pachniała macierzanka, a na zielonej szacie ziemi jakgdyby paciorki kropliły się granatowe borówki-czernice.
Las ten urywał się nieraz, niby zmieciony straszliwym porywem wichru. Wtedy na podmokłych nizinach do szczeciny podobne tkwiły karłowate sosenki, brzózki omszone, krzywe, rozczochrane wierzby, wyrastające z grubych warstwic mchów torfowych, niewidzialnych
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.