Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

jąc ryby w ogromnym piecu, zajmującym niemal połowę izby.
Goście i gospodarze zasiedli do stołu i ochoczo zabrali się do tłustej polewki, która znikła w oka mgnieniu. Spostrzegłszy to, Marynia mrugnęła na brata i poprosiła go, aby otworzył i wstawił do pieca dużą puszkę z bigosem. Gospodarze zachwycali się smaczną potrawą, zmiatając ją z niezwykłą szybkością.
Zauważywszy żartobliwy uśmiech na twarzy Olka Malewicza, dozorczyni zarumieniła się po uszy, ale po chwili, błysnąwszy zębami, powiedziała zmieszanym nieco głosem:
— Wybaczcie, państwo, że tak „mocno“ jedliśmy!... Rzadko nam się to zdarza... Kasza jaglana i to bez okrasy nawet, czasem tylko kawał mięsa... — taka jest nasza zwykła strawa. To też rzuciliśmy się, niczem głodne wilki, na takie dobre jadło... Wybaczcie!
— Co też wy mówicie!... — zaprzeczyła Marynia. — Cieszymy się, że wam smakowało... Teraz nasz przyjaciel Olek przyniesie nam ryby... Bierzcie więcej, bo dobre i świeże, własnego połowu!
Po skończonej wieczerzy Marynia poczęstowała wszystkich herbatą. Dozorca i jego wesoła żona raczyli się tym napojem z rozkoszą.
— My już od roku nie piliśmy herbaty — mówiła babina. — Za drogie to na naszą kieszeń! Zamiast herbaty zaparzamy liście poziomkowe lub brusznicowe[1]... Pić można od biedy... — zaśmiała się beztrosko, ukazując piękne, zdrowe zęby.
Po chwili wstała i dziękowała każdemu zosobna, podając małą lecz mocną dłoń.
— Zaraz pójdę urządzić dla was nocleg! — oznajmiła wreszcie i wyszła z izby.

Nocleg okazał się istotnie dobry. Poczciwa kobieta za-

  1. Brusznica to samo, co borówka.