Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

prowadziła gości na brzeg kanału, gdzie stały niespuszczone jeszcze na wodę tratwy. Chłopcy dostali „wspaniały pokój hotelowy“, jak mówił Stach Wyzbicki, w chatce, zbudowanej na tratwie. Marynię zaś dozorczyni zaprosiła do siebie i obmyśliła dla niej wygodne posłanie na szerokiej ławie pod oknem.
Nazajutrz, po przejściu pierwszej kolei tratw, chłopcy strącili na wodę załadowane już zawczasu kajaki i, pożegnawszy gospodarzy, ruszyli w dalszą drogę. Lasy, które rosły po obu stronach kanału, skończyły się, bo na tym odcinku koryto przecinało skraj bagien Chworoszczańskich.
Tylko na zachodnim brzegu rosły wysokie brzozy wzdłuż piaszczystego traktu, który skądś wybiegł nagle aż nad sam brzeg kanału i wraz z nim oparł się o Telechany.
— Mała to mieścina! — zauważyła Marynia, przyglądając się starym, ubogim domkom i prawie pustej uliczce, zbiegającej ku przystani.
— Mała, bo mała, — zgodził się brat — ale w przewodniku czytałem, że ma sporo warsztatów rzemieślniczych, a niegdyś mieścina ta słynęła z wybornej fabryki fajansów...
— Popasać tu nie warto! — wtrącił Olek. — Nie jesteśmy zmęczeni, to lepiej płynąć dalej. Do jeziora Wyganowskiego pozostaje około dwudziestu kilometrów, więc, nie śpiesząc się zbytnio, niezadługo dopłyniemy...
Północna część kanału przecinała rozległe lasy rządowe, należące do nadleśnictwa Wiadotupickiego. Tu na falistej równinie, z występującemi w różnych miejscach piaskami, rozparły się doskonałe lasy.
Znęceni pięknemi widokami, które mogli podziwiać tuż za okrągłem jeziorkiem Wolkowskiem, podróżnicy przybili do brzegu i postanowili zrobić wycieczkę do lasu.
Gruszczyński, mając przy sobie aparaty fotograficzny