i pieczęciami króla Stefana Batorego, Zygmunta III-go i Wielkiego Jana! Ot co! A co do rodu naszego, to dziad wnukowi przekazywał i tak doszło to zawsze żywe, aż po dziśdzień...
— Mój Boże! — zawołała wzruszona Marynia. — Jakież to niespodziewane i ciekawe! Panie sołtysie, proszę nam opowiedzieć tę historję.
Staruszek, odsunął talerz z kluskami i, dłonią obcierając wąsy, usiadł wygodnie. Chciał już rozpocząć opowiadanie, gdy dziewczynka zerwała się nagle z ławy i podbiegła do pieca. Szybko napełniwszy kubki gorącą herbatą, postawiła przed każdym, otwarła blaszankę z cukrem i położyła na stole tabliczkę czekolady.
— Popijajcie, panie sołtysie, herbatę, i opowiadajcie! — szepnęła do niego przymilnie.
— Dziękuję! — łagodnym wzrokiem spoglądając na Marynię, mruknął stary. — Było to tak! Bogactw i rozległych włości Krajnowicze długo nie mieli, ale na śmiałości im nie zbywało. Za nią to i herb od Zygmunta Starego otrzymali — złoto — niebieski z trzema rybami... Za Stefana Batorego na „oszajców“[1] się podali Krajnowicze i na tej oto „hraznoj“[2] ziemi osiedli, puszcze trzebili i pola zakładali. Żyli ot tak sobie — ni biednie ni bogato, jakto zwykle po zaściankach... Przy pługu chadzali na bosaka, w samodziałowej świtce konopnej, ale z szablą przy boku... Wiadomo — szlachecki nawyk! Później, gdy król Zygmunt, ten co to ze Szwecji przyjechał, z Moskwą o tron się prawował, a sławny pułkownik Aleksander Lisowski ochotników zbierał na wojnę, poszli wtedy z nim wszyscy bezmała Krajnowicze i tłukli się potem po całej Moskiewszczyźnie... Dwóch tylko z nich powróciło, reszta poległa lub do niewoli się dostała... i przepadła. Zato ci dwaj obłowili się strasz-