Krajnowicze, uzbrojeni w stare flinty kurkowe, szli szybko, opowiadając Stachowi o zuchwałych napadach wilków. Wyboista droga, przeciąwszy błoto „Sosny“, biegła skrajem lasów Wiadotupickich. Przeszedłszy kilka kilometrów, chłopak spostrzegł plant kolejki wąskotorowej. Przecinała ona lasy i służyła do wywozu drzewa na jakąś stację linji Brześć—Baranowicze.
Przed gajówką zebrała się spora gromada ludzi. Gdy zbliżyli się Krajnowicze, podszedł do nich wysoki, poważny leśniczy w myśliwskim stroju i spytał:
— Kogoż to przyprowadziliście ze sobą?
Roman opowiedział o przybyciu do wsi młodych kajakowców.
Myśliwy przyjrzał się Stachowi i, dotykając kapelusza, rzekł z uśmiechem:
— Jestem leśniczy Warski. To ja właśnie urządzam dzisiejsze polowanie i zwołałem amatorów z okolicznych wiosek... Czy pan też zamierza wziąć w niem udział?
To mówiąc, leśniczy nieco zdziwionym wzrokiem przyglądał się karabinkowi chłopca.
— Jeżeli pan pozwoli... — odpowiedział Stach, wymieniając swoje nazwisko, a w duchu śmiejąc się z wątpliwości, jakie ogarnęły pana Warskiego.
— Przepraszam... — zaczął znów leśniczy, — z taką bronią? Na wilki?
Wyzbicki zdjął z ramienia strzelbę i objaśnił: