Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

W godzinę po skończonem polowaniu Wyzbicki wraz z Krajnowiczami, obładowani skórami wilków, ruszyli w powrotną drogę.
Przy wejściu do wsi Stach uczynił pewne spostrzeżenie. Wiejskie psy podwórzowe mają zwyczaj wypadać na ulicę i obszczekiwać przechodniów. Wypadły też i tego dnia, lecz zwęszywszy skóry wilcze, ze skowytem pouciekały i ukryły się pod stodołami.
Przyjaciele oczekiwali z niecierpliwością powrotu Stacha. Spotkali go okrzykami zachwytu, ujrzawszy piękną zdobycz młodego strzelca. Stary Sołtys, usłyszawszy od synów o celności chłopaka, poklepał go po ramieniu i powiedział serdecznym głosem:
— Dobry będzie z was, paniczu, żołnierz! Więcej nam takich potrzeba, aby nikt na polską ziemię pokusić się nie śmiał!
Sołtysowa postawiła tymczasem na stół kaszę gryczaną ze skwarkami i pieczone liny, wołając z wyrzutem w głosie:
— Gadacie tylko i gadacie, a chłopcy, jak te wilczury, głodni są i zdrożeni! Siadajcie już, siadajcie!
Stach, posiliwszy się naprędce, bo mu pilno było podzielić się swemi wrażeniami, zaczął opowiadać o polowaniu na wilki, o leśniczym, gajowych i huczkach, ale ani słowem nie wspomniał o swoich celnych strzałach.
— Cóż ty nie chwalisz się, Stachu, temi wilkami, coś upolował? — spytała go Marynia.
Wyzbicki machnął ręką i odpowiedział z udaną obojętnością:
— Niema czem się chwalić! Mogłem był przynieść sześć skór, ale sknociłem haniebnie, pudłując do dwu wilków...
Nie chciał opowiadać o sobie, ale zato młodzi Krajnowicze wychwalali go pod niebiosa. Sołtys z podziwem przyglądał się chłopakowi, wreszcie poprosił go, aby mu pokazał swój karabinek.