Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy powskakiwali natychmiast i wpatrywali się w pląsające woddali szkarłatne języki ognia, snopy iskier i czarną płachtę dymu, ponuro sunącą nad bagnem.
Stali długo bez ruchu, przejęci groźnym widokiem pożaru.
— Już późno! — zauważył Olek. — Musimy się śpieszyć, jeżeli nie chcemy, żeby pocięły nas dziś komary, bo już zaczynają.
Nie czekając odpowiedzi, ruszył ku kajakowi. Nikt jednak nie poszedł za nim. Stali zgnębieni i pogrążeni w myślach, żądających szybkiego postanowienia.
— Co tam! — zawołał raptownie Stach Wyzbicki. — Musimy biec z pomocą, bo tam zapewne pali się jakaś zagroda chłopska!... Wydaje mi się, że słyszę nawet szczekanie psa i ryk bydła...
— Biegnijmy na pomoc! — niezwykle donośnym i brzmiącym jak dzwon głosem krzyknął Jurek i, porwawszy siekierę i bosak z hakiem, wpadł w zarośle olszowe.
Stach i Marynia pędzili za nim, przedzierając się przez krzaki. Na szczęście gruba warstwa mchu i zbity gąszcz wełnianek pokrywał bagno, więc posuwali się szybko, nie zapadając w grzązawisko.
Malewicz, posłyszawszy okrzyk kolegi, obejrzał się. Cała gromadka znikała już za ścianą krzaków.
Nagły wstyd i rozgoryczenie owładnęły chłopcem. Z wściekłością uderzył się dłonią w czoło i coś burknął sobie pod nosem, oglądając się w zakłopotaniu i jeszcze się wahając.
Trwało to jednak krótką chwilę, bo Olek pochylił się nad kajakiem, wyciągnął bosak, sznur i siekierę i już wskoczył na brzeg, lecz powrócił i zaczął wyrzucać na piasek bagaże Gruszczyńskich.
Znalazł wreszcie, czego szukał. Zacisnąwszy pod pachą skrzynkę z apteczką, popędził za przyjaciółmi. Dogo-